Andrzej Malinowski z Judzik zwiedza Rwandę. Dziennik z podróży. Cz.7

2019-07-08 21:11:49(ost. akt: 2019-07-08 21:29:49)

Autor zdjęcia: Andrzej Malinowski

Andrzej Malinowski, nauczyciel z Judzik kontynuuje swoją kolejną podróż. Tym razem jest w Rwandzie. To już 113 kraj, który zwiedza. Przesyła nam swoją kolejną relację z wyprawy do tego kraju w środkowowschodniej Afryce. Tym razem jadł śniadanie nad najgroźniejszym jeziorem świata i przyglądał się polom herbacianym.

4.07.2019 r., Jezioro Kiwu, Kigufi, Gisenyi, Gitesi, Kibuye

Mam coraz lepszy sen.
Śniadanie nad brzegiem jeziora było nawet trochę romantyczne, ale tylko trochę, bo mam świadomość, że przebywam nad najgroźniejszym jeziorem świata. Na głębokości około 300 metrów wody jeziora Kiwu są przesycone metanem (60 km sześciennych) - gazem łatwopalnym i łatwo wybuchającym. To geologiczny fenomen. W ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat może się z niego unieść chmura zabójczego gazu i wszystkich zabić. Tym zabójcą będzie … dwutlenek węgla, którego jest 300 km sześciennych. Na świecie są tylko trzy takie jeziora, jedno tutaj i dwa w Kamerunie.
Nad jeziorem Kiwu mieszka ponad dwa miliony ludzi.
Kiwu składa się z kilku warstw wody o różnych właściwościach. Dolne warstwy są słone, ciężkie i bogate w gazy, natomiast w górnych warstwach żyją ryby poławiane przez rybaków i kąpią się ludzie. Jeżeli warstwy te się wymieszają, wybuchnie katastrofa ekologiczna na niesamowitą skalę. Metan z jeziora można usunąć, budując turbiny gazowe ustawiane na brzegu, wytwarzające prąd elektryczny. W chwili obecnej metan z jeziora wydobywa się na niewielką skalę.
Jezioro Kiwu jest jeziorem pochodzenia tektonicznego położonym na wysokości 1460 m n.p.m., na granicy dwóch państw: Demokratycznej Republiki Konga i Rwandy. Należy do grupy Wielkich Jezior Afrykańskich. Jego powierzchnia wynosi 2650 km2, maksymalna głębokość 480 m, długość 100 km, szerokość 50 km. W jeziorze żyje tylko 28 gatunków ryb, z tego 4 sztucznie wprowadzone przez człowieka.

Siostra Beata, benedyktynka poczęstowała nas bardzo dużym i wybornie smakującym grejpfrutem, ale po chwili bez skrupułów skasowała za nocleg, wczorajszą kolację i napoje. Zapłaciliśmy 45 franków (191 zł) – mnóstwo pieniędzy jak za spartańskie warunki. Nie dziwię się, że gości tu mało.
Ksiądz przez prawie godzinę załatwiał interesy z siostrą, a my korzystaliśmy z dobrodziejstw klasztoru, malowniczego brzegu jeziora i delikatnego wiatru, który orzeźwiał i chronił przed palącym słońcem.

Po szybkim spakowaniu się pojechaliśmy mało uczęszczaną i niedawno oddaną do użytku drogą do Kibuye. W tej części Rwandy zaludnienie jest nieduże, a tereny bardzo malownicze. Po drodze zatrzymywaliśmy się w ciekawych miejscach.

Bardzo lubię przyglądać się polom herbacianym. Tutaj też one są. Herbata i kawa to najważniejsze towary eksportowe Rwandy. Herbata rośnie na wzgórzach (cała Rwanda to wzgórza). Jej zbieranie jest zajęciem pracochłonnym. Do otrzymania kilograma herbaty trzeba zebrać do trzech tysięcy liści herbacianych. Wszystkie liście poddawane są kontroli i sortowane według jakości. Następnie herbata trafia na dobę do suszarni, po czym listki są zwijane, im mocniej, tym herbata jest mocniejsza. Później poddaje się ją działaniu wilgotnego powietrza, aż do uzyskania odpowiedniej barwy, kolejny raz sortuje i w końcu pakuje. Ludzie, Bóg, herbata – to trzy elementy zielonych wzgórz Rwandy. Uprawa herbaty w Rwandzie rozpoczęła się w roku 1952. Sprzyja jej tutejszy klimat równikowy wilgotny i gleby wulkaniczne.

Są trzy największe i najbardziej znane rwandyjskie plantacje herbaty: Gisovu Tea Estate, Mata Tea Estate i Kitabi Tea Estate. Istnieją również prywatni producenci, ale oni i tak sprzedają herbatę fabrykom. Miejscowa herbata jest bardzo smaczna.
Po trzech godzinach jazdy dotarliśmy do Kibuye, położonego bardzo urokliwie i również nad brzegiem jeziora Kiwu. Linia brzegowa jeziora w tym miejscu jest najbardziej urozmaicona. Liczne zatoki, półwyspy, wyspy. Fantastycznie.
Najpierw szukaliśmy noclegu i w tym celu odwiedziliśmy dwa hotele, jeden prowadzony przez parafię katolicką, drugi przez protestancką. Ceny różne, warunki na ogół takie same, czyli mało ciekawe, prowincjonalne, tylko otoczenie hoteli piękne, tonące w zieleni, zadbane i najważniejsze – nad samym jeziorem. Zatrzymaliśmy się w Home Saint Jean. Pan z recepcji pokazywał różne opcje pokoi, jedne gorsze od drugich. Musieliśmy jednak coś wybrać … - pokój nr 14. Klitka, oświetlenie żadne (można oślepnąć), w kranie nie ma wody; woda jest tylko w baniaku pod umywalką. Dostęp do internetu ok, ale strony ładują się bardzo długo, nie da się wysyłać zdjęć. Cena za nocleg za dwie osoby ze śniadaniem 25 tys. RWF (106 zł) – w końcu przyzwoita kwota.

Obiad zjedliśmy u protestantów (Bethany Hotel). Za napoje, małe smażone smaczne rybki sambasa, kurczaka, szaszłyki z koziego mięsa i ryby, frytki, odrobinę surówki zapłaciliśmy 21 tys. franków (89 zł) – na trzy osoby. Na kolację też zaszaleliśmy, ale nie kwotowo tylko daniowo. Jedliśmy igisafuriyę – typowe rwandyjskie danie: gotowane banany, gotowane słodkie ziemniaki, warzywa czerwone, zielone, żółte, w tym groch, kurczak – to wszystko wymieszane w sosie ananasowym.
Znowu dużo jem. A miało być odwrotnie.
Kuchnia rwandyjska opiera się na manioku, batatach, sorgo, kukurydzy, bananach, ziemniakach i orzeszkach ziemnych.
Długie rozmowy z księdzem prawie do północy. Po powrocie do pokoju brak wody w kranie, nerwy, złość. Myłem się w misce.
Dzisiaj, 4 lipca w Rwandzie kolejne święto – Dzień Wolności. Nic się nie działo.
cdn.

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5