Andrzej Malinowski z Judzik zwiedza Rwandę. Dziennik z podróży. Cz. 8

2019-07-11 10:48:14(ost. akt: 2019-07-15 10:51:57)

Autor zdjęcia: Andrzej Malinowski

Andrzej Malinowski, nauczyciel z Judzik kontynuuje swoją kolejną podróż. Tym razem jest w Rwandzie. To już 113 kraj, który zwiedza. Przesyła nam swoją kolejną relację z wyprawy do tego kraju w środkowowschodniej Afryce. Tym razem m.in. pływa łodzią po jeziorze Kiwu.


5.07.2019 r., Kibuye, Jezioro Kiwu, Ruhango, Kigali
Noc ciemna. Woda w kranie i w sedesie!!!

Jezioro Kiwu piękne.
Śniadanie w porządku. Takie samo w całym kraju (w hotelach): bułki, masło, dżem, miód, omlet, kawa, herbata, płatki, owoce i zupa krem (wyjątkowo w tym miejscu).
Za nocleg zapłaciłem kartą kredytową – rzadkość w Rwandzie, bo wszędzie praktycznie płatność gotówką. Zarezerwowaliśmy na jutro i pojutrze dwa noclegi w tym samym hotelu, dla nas i dla wolontariuszek – Martyny i Kornelii. Wcześniej ustaliliśmy, że w weekend pojedziemy wspólnie nad jezioro Kiwu nie wiedząc, że wybierzemy się na nie z księdzem Krzysztofem. Dziewczęta jeszcze nad nim nie były, a my nie możemy ich zawieźć.
Po śniadaniu wyruszyliśmy w drogę powrotną do Kigali, ale inną trasą i przez Ruhango. Na drodze niewiele samochodów, ale ludzie zawsze na niej są.

W Ruhango, 70-tysięcznym mieście w Prowincji Południowej odwiedziliśmy sanktuarium Jezusa Miłosiernego. Nie obeszło się bez obiadu z ks. proboszczem. A smaczny był. Ryba z frytkami, marchwią i kapustą. Proboszcz zna kilkanaście polskich wyrazów i zwrotów, w tym: Zakopane, Łomża, podano do stołu. Uczestniczyliśmy nawet w otwarciu kantyny. I tu musiałem wypić lampkę wina, i nie będę się z tego spowiadać!
Podczas zwiedzania sanktuarium podeszła do nas kobieta w młodym wieku i zaczęła nas obejmować, przytulać się. Sytuacja trochę niezręczna.
Na terenie sanktuarium jest hotel i … toalety z XXI wieku, naprawdę eleganckie.

Widziałem rosnące ananasy. Umiejscowione są na około metrowej łodydze, otoczone spiralnie ułożonymi podłużnymi liśćmi. Owoc zwieńczony jest niewielką koroną z liści. Ananasy nie rosną na drzewach!

Do Kigali przyjechaliśmy przed godz. 17. Wcześniej zajechaliśmy po chleb do sklepu (1000 RWF – 4,20 zł). Duże plecaki czekały na nas w recepcji (chyba nie ma tu pomieszczenia do przechowywania bagażu). Tym razem wzięliśmy pokój z dwoma łóżkami. Będę się mógł normalnie wyciągnąć.

Jutro znów nad jezioro Kiwu. Tym razem pojedziemy tam transportem publicznym. Mniej więcej wiemy, co i jak. Rzeczywistość pokaże jutro swoje naturalne oblicze. Znowu internet będzie słaby i będę do poniedziałku oderwany od świata. W środę wyjazd do Parku Narodowego Akagera.

6.07.2019 r., Kigali, Kibuye (Karongi)
Łóżko za krótkie. Poduszka tak duża, że aż zajmuje połowę pleców. Następnym razem weźmiemy pokój z dwoma łóżkami, chociaż wiem, że będę igrał z ogniem.

Pani w kuchni ospała. Nie było kawy, a jajecznicy też jak na lekarstwo. Kilka minut po godz. 9. przyjechały Martyna i Kornelia. Zaprosiliśmy je na kilka minut do pokoju, bo jeszcze nie mieliśmy spakowanych plecaków. Duże zostawiliśmy w recepcji, małe wzięliśmy ze sobą. Szybko załatwiliśmy tzw. „taksówkę” hotelową za 5 tys. RWF (20 zł) – przyjechał ten sam pan, z którym jechaliśmy nad Muhazi. Wyszło po 1250 RWF (5,20 zł) na osobę – dobrze jest podróżować w grupie, jeżeli chodzi o środki transportu.

Po przyjechaniu na dworzec autobusowy dość miłe zaskoczenie. Dwóch, trzech naganiaczy i po wszystkim. Bez nachalności. Lekki chaos, ale do opanowania. Wiele firm przewozowych, które posiadają swoje kioski, gdzie są sprzedawane bilety. Trzeba wiedzieć, skąd odjeżdżają busy, bo na pewno nie sprzed kiosku, w którym kupowany jest bilet tylko 50-100 m dalej. Co prawda mają za szybą nazwę miejscowości (na byle jakim kartonie), ale to nie zawsze to. Oczywiście zaopiekował się nami jeden z naganiaczy i od razu zaprowadził do odpowiedniej budki. Na szczęście wiedziałem, że nowa nazwa Kibuye to Karongi. Bez problemu kupiliśmy 4 bilety. Jeden kosztował 2780 RWF (11,50 zł). Musieliśmy podać swoje nazwiska, które były wydrukowane na biletach. Planowy odjazd busa o godz. 10., ale odjechał z ośmiominutowym opóźnieniem załadowany do granic możliwości towarami i pasażerami. Nie można jechać na stojąco, więc jakiś tam komfort podróży jest. Bus firmy Capital wysłużony, niektóre siedzenia porwane. Kiedy siedzieliśmy już w środku (miejsca nienumerowane) do okna podszedł nasz „opiekun-naganiacz” i kilkanaście razy powtórzył „soda”. Pewnie chodziło mu o „haracz”, ale go zignorowaliśmy, przecież nikogo nie prosiliśmy o pomoc.
Ruszyliśmy. Krajobrazy za oknem już znajome. Tylko te zakręty … Na przystankach podchodzili do okien sprzedawcy kukurydzy, ziemniaków, owoców, mięsa i wszystkiego tego, co się da sprzedać i ktoś kupi. Odległość 126 km pokonaliśmy w ciągu trzech godzin.


W Kibyue (Karongi) przejście do hotelu zajęło nam 20 minut. Po drodze nikt nas nie zaczepiał. Zamieszkaliśmy w tym samym hotelu, co dwa dni temu (Home Saint Jean), i nawet ja z Anią w tym samym pokoju (nr 14), Kornelia z Martyną obok (nr 15). W recepcji zapłaciliśmy z góry (taka tu zasada) za jutrzejszą przejażdżkę łodzią po jeziorze Kiwu. Za trzy godziny – 45 tys. RWF (186 zł) za nas czterech. Nie otrzymaliśmy pokwitowania, więc nie wiadomo czy to nie jakieś oszustwo. Opłata za pokój 25 tys. RWF, czyli tyle ile było ustalone.
Po zjedzeniu frytek (porcja 1000 RWF – 4,14 zł) poszliśmy na długi spacer.

Karongi jest dość uporządkowane. Małe centrum i nadbrzeże zabudowane hotelami. Jezioro Kiwu jest zarybiane, oczywiście po wcześniejszej hodowli. Ciekawie wyglądają okrągłe baseny narybkowe.

Wrażenie zrobił na mnie kamienny kościół św. Piotra. W środku odbywała się próba chóru, więc była okazja do posłuchania pięknych pieśni. Przy kościele znajduje się miejsce upamiętniające ludobójstwo z 1994 r. W specjalnym pomieszczeniu, na półkach leżą czaszki i kości ofiar. Żeby pogłębić wiedzę na temat ludobójstwa można sięgnąć po „Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy” (Jean Hatzfeld). „Trzynastu Tutsich opowiada o tym, jak przeżyli, całymi tygodniami nie wychodząc z bagien, leżąc w błocie, kryjąc się pod wielkimi papirusami, a ich lakoniczne, często metaforyczne słowa ocierają się niemal o poezję. Opowiadają o tym, jak ich sąsiedzi Hutu zabijali maczetą ich rodziców, ich dzieci, ich przyjaciół, jednak językiem tak lekkim, że ból wydaje się mniej bolesny, okrucieństwo nie tak okrutne. Mówią też, dlaczego nie rozumieją tego, co się stało, dlaczego tak mało jest w nich nienawiści, w jaki sposób zdołali powrócić do życia, choć stracili wszystko, rodziny, domy, stada, choć dotarli do kresu życia, do „nagości życia”.”

Przy kolacji i po niej toczyliśmy ciekawe rozmowy z Kornelią i Martyną. Cud. Była woda w kranach i w sedesie. I były dwa szczury.
Sobota w Rwandzie jest dniem czynu społecznego. Nawet turyści są „zatrudniani” do sprzątania, bo jak na ironię to właśnie oni najwięcej śmiecą.
cdn.


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5